sobota, 27 grudnia 2014

Cynthia Hand - "Nieziemska".



Cześć!

Ostatnio, w ramach prezentu od siebie dla siebie na święta, zamówiłam kilka książek. Jedną z nich była Nieziemska Cynthii Hand, i to właśnie niej chciałabym napisać.


Na początku jest chłopak, który stoi wśród drzew. Mniej więcej w moim wieku, już nie dziecko, ale jeszcze nie mężczyzna, ma może siedemnaście lat. Nie jestem pewna, skąd to wiem. Widzę tylko tył jego głowy, wilgotne ciemne włosy kręcą mu się na karku. Palące słońce wysysa soki ze wszystkiego, co żyje. Niebo na wschodzie ma dziwną pomarańczową barwę. Czuć gryzący zapach dymu. Przez chwilę przepełnia mnie tak przytłaczający żal, że aż trudno oddychać. Nie wiem dlaczego. Robię krok w stronę chłopaka i otwieram usta, żeby go zawołać, ale nie znam jego imienia. Ziemia chrzęści mi pod stopami. Usłyszał. Zaczyna się odwracać. Jeszcze chwila, a zobaczę jego twarz.

I wtedy wizja opuszcza mnie. Mrugam i już jej nie ma.


Nieziemska to książka o losach siedemnastoletniej Clary, która w wieku lat czternastu dowiaduje się, że w jej żyłach płynie anielska krew. Oznacza to, że potrafi nie tylko mówić we wszystkich językach światach, ale także jest szybsza, silniejsza, zdolniejsza, a nawet potrafi latać. Niestety - bycie aniołem to nie tylko same plusy. Od jakiegoś czasu Clarę prześladuje wizja - płonący las i przystojny chłopak, którego - jak się domyśla - musi uratować. Kiedy ma to nastąpić? Jak się do tego zabrać? I, co najważniejsze, po co? Jakie przeszkody czekają Clarę w drodze ku zrealizowaniu z góry założonego celu?

Podchodziłam dość sceptycznie do tej książki - nie przepadam za aniołami, ale zachęcona wysoką oceną i niską ceną - skusiłam się na kupno. Cóż mogę powiedzieć - jestem pozytywnie zaskoczona. Cynthia Hand ma naprawdę ciekawy styl, a jej słowa czyta się dość szybko i przyjemnie. Co prawda nie poczułam żadnej więzi z główną bohaterką, nie polubiłam jej tak, jak zwykle lubię głównych bohaterów, niestety. Moimi ulubionymi postaciami były te drugoplanowe - bliźniaki Wendy i Tucker, którzy wnieśli do historii jakiś powiew świeżości. Jednak - nie nudziłam się czytając Nieziemską. Nie jest to porywająca historia, ale najważniejsze jest to, że wywołuje emocje inne niż chęć wyrzucenia czytanej książki do kosza. A to już coś.
Nieziemska to pierwsza książka z trylogii i jak to zwykle bywa w pierwszych książkach - zapoznajemy się z postaciami, ze światem, dowiadujemy się wraz z bohaterami czegoś więcej o aniołach, obserwujemy ich poszukiwania jeszcze większej ilości informacji. Widzimy zmagania Clary z nowym otoczeniem i z tym, co jest jej przeznaczone.

Książkę oceniam 6/10. Była dobra, ale jednak czegoś zabrakło. Mimo wszystko - polecam. Fani książek o aniołach nie powinni być zawiedzeni.

niedziela, 14 grudnia 2014

Podsumowanie roku: wydarzenia

Cześć!

Kończy się rok więc postanowiłam zacząć robić małe podsumowania / zestawienia, etc. Na pierwszy ogień, jako, że do końca roku nic ciekawego raczej się już nie wydarzy, idą... wydarzenia!

          Pierwszym i najważniejszym, najlepszym, najwspanialszym i najcudowniejszym wydarzeniem tego roku był... Woodstock, oczywiście! 
Minęło już kilka miesięcy od tego festiwalu, a ja nadal jestem w pozytywnym szoku i nadal uśmiecham się do wspomnień. W tym roku pojechałam tam po raz pierwszy i zakochałam się od pierwszego... wejrzenia? Nie wiem, czy mogę tam powiedzieć. Zakochałam się od chwili, gdy wysiadłam z samochodu w Kostrzynie. Nie mając pieniędzy, jedzenia i picia, a co najważniejsze - namiotu - ani razu nie byłam głodna, spragniona, a dach nad głową znalazłam po kilku minutach (co prawda był on niezbyt udany bo pierwszej nocy spałam na dworze i rano się przeprowadzałam do o wiele lepszego namiotu, ale nieważne). Cudowni ludzie, którzy dzielili się piwem, jedzeniem i wszystkim innym, niesamowita atmosfera wolności i genialne koncerty - i nic mi więcej nie potrzeba. Za każdym razem, gdy teraz łapie mnie chandra lub ogólne zmęczenie życiem, wystarczy, że obejrzę kilka filmików z tegorocznego Woodstocku i dobry humor wraca. Będę tam wracać do roku, bo jak to się mówi "na Woodstock się nie jeździ, na Woodstock się wraca".




         Drugim, równie ważnym, wydarzeniem był Wyścig Autostopowy Poznań - Amsterdam. Nie była to moja pierwsza wyprawa autostopowa, ale pierwsza zagraniczna i mam nadzieję, że będzie ich więcej! Wiadomo - był stres. Ale on jest zawsze. Cóż więcej mogę powiedzieć? Na pewno było dużo wrażeń i troszkę nerwów, ogrom zmęczenia, zbyt mała ilość snu i za niskie temperatury. A co dobrego? Kilogramy szczęścia, cudowny Amsterdam, przefajni ludzie, wspomnienia do pamiętania i motywacja do dalszego stopowania. Zakochałam się w Amsterdamie, który jest naprawdę pięknym miastem. Już nie mogę się doczekać następnego wyścigu, choć cel wyprawy nadal nie jest znany.

        Na trzecim miejscu znajduje się cały
Slot Art Festival. Brałam udział jako wolontariusz i sporo czasu spędzałam przy rejestracji parkingowej, spisując numery rejestracyjne samochodów i mówiąc "włożyć za szybę żeby było widoczne". Ale dzięki temu mogłam zamienić kilka i kilkanaście słów z członkami zespołów, z gośćmi specjalnymi tegoż festiwalu i ogólnie z ludźmi, z którymi pewnie, gdyby nie to, nie miałabym okazji porozmawiać nigdy. No i dodatkowo - poznałam mnóstwo nowych, cudownych osób, z którymi, mam nadzieję, zobaczę się tam również w przyszłym roku.
Żeby nie było - całego czasu nie spędziłam tylko na parkingu. Chodziłam na koncerty, tańczyłam w deszczu do Karczmareczki w wykonaniu Goorala, przytuliłam Ras Lutę, słuchałam gry na klarnecie o trzeciej nad ranem, oglądałam wschód słońca z okien średniowiecznych budynków Zakonu Cystersów, piłam dużo kawy, jadłam dużo samosy i brownies, uczestniczyłam w ciekawych wykładach, poznawałam jeszcze więcej ludzi i chodziłam na kawę o pierwszej w nocy i zapałałam miłością do gofrów. Przeze mnie ktoś przegrał zakład bo nie pozwoliłam złapać się za nogę. Dużo odpoczywałam i próbowałam jak najwięcej nagromadzić w sobie atmosfery tego cudownego festiwalu, na którym byłam już pięć razy. A to o czymś świadczy.

         Na czwartym miejscu będzie bardzo wyjątkowy z trzech powodów
koncert Luxtorpedy w Warszawie. Wyjątkowy dlatego, że był to mój dziesiąty koncert tego zespołu, dojechałam na niego autostopem po raz pierwszy sama i był to koncert z okazji obchodów 70 rocznicy Powstania Warszawskiego. Naprawdę przepiękny koncert w moim ulubionym miejscu z Warszawie - w Muzeum Powstania Warszawskiego. Usłyszałam wszystkie swoje ulubione kawałki Luxtorpedy, widziałam się z ludźmi, z którymi nie widziałam zbyt długo i spędziłam bardzo miło czas. Mam nadzieję, że będzie okazja by znów wybrać się na tak wspaniały koncert.

        Piątym wartym zapamiętania dniem będzie 3 lipca, czyli dzień, w którym w końcu widziałam na żywo swój ulubiony zespół, a mianowicie -
Of Mice & Men. Miałam bilet na ich koncert w Pradze, ale kiedy usłyszałam, że będą występować następnego dnia w Polsce, nie zastanawiałam się ani chwili i zamieniłam bilet czeski na bilet polski. I nie żałuję. Przyszłam kilka godzin wcześniej pod klub, w którym cała ta impreza miała się odbywać i dzięki temu miałam okazję do pogadania, wyprzytulania i obfotografowania wszystkich członków zespołu. A sam koncert? KOSMOS! Niesamowita energia, najlepsza setlista , mnóstwo emocji. Jeden z najlepszych dni w moim życiu.

Mogłabym jeszcze długo wypisywać najlepsze wydarzenia tego roku, bo było ich całkiem sporo, ale to zajęłoby stanowczo zbyt dużo  czasu (a powinnam się zabrać do pisania pracy zaliczeniowej! :( ). To był zaskakująco dobry rok. Może nie jeździłam na koncerty tak często, jak kiedyś, ale udało mi się przetrwać pierwszy rok na studiach i popracować troszkę w szkole specjalnej, a to jest chyba najważniejsze - w końcu jestem na drugim roku studiów, mam jakieś początki planów na przyszłość, mniej - więcej wiem, co mnie czeka w przyszłym roku i wiem już teraz, że będzie on równie dobry, a może nawet lepszy (choć nie wiem czy to jest możliwe) niż ten obecny. Poznałam baaardzo dużo naprawdę wspaniałych ludzi, przeżyłam ogromną ilość cudownych chwil, których chyba nigdy nie zapomnę, w pewnym sensie spełniłam swoje marzenie z dzieciństwa i spędziłam noc w supermarkecie, mimo że nie dosłownie w taki sposób, jaki chciałam, uśmiechałam się często, widziałam dużo i przejechałam sporo kilometrów autostopem, a to zawsze jest na plus.
Przeczytałam całkiem sporo dobrych i cudownych książek i obejrzałam kilka dobrych filmów, ale o tym wkrótce. 

wtorek, 2 grudnia 2014

Nawyki czytelnicze

Cześć!

Mam dużo różnych dziwnych nawyków - liczę otwarte okna w mijanych blokach, nie wychodzę z domu bez słuchawek, kromki chleba smaruję tylko na określonej stronie. Ale w dzisiejszym poście to nie o tych zwyczajnych mowa. Dzisiaj napiszę o nawykach czytelniczych. Tak więc, nie przedłużając:

1. Zawsze zabieram ze sobą książkę. Nie potrafię wyjść z domu nie mając w torbie czegoś do poczytania. Na uczelnię dojeżdżam pociągiem, a potem autobusem. Codziennie spędzam też co najmniej kilkanaście minut na dworcu i przystankach autobusowych. Okazji do poczytania mam więc dużo. Nie ma nic lepszego od możliwości przebywania w innych świecie będąc jednocześnie w tym szarym, naszym. Książki świetnie zabijają czas i to w przyjemny dla mnie sposób.

2. Książki w bibliotekach są obkładane w paskudne, foliowe okładki. Wiem, że to po to, by się nie niszczyły, ale nie jestem w stanie przeczytać książki, która taki dodatek posiada. Biblioteki odwiedzam często i wychodzę z nich ze stanowczo zbyt dużą liczbą książek, ale zawsze owe okładki zdejmuję na czas, kiedy są w moim posiadaniu. Nie powinnam - wiem, ale nie mogę się powstrzymać.

3. Nigdy, ale to NIGDY nie zginam grzbietu książki. Nieważne, że czyta się mniej wygodnie, ale grzbiet musi być w idealnym stanie.

4. Książkę z brzydką okładką wolę wypożyczyć z biblioteki niż kupić. Nie powinno się oceniać książek po okładce, ale piękne wydania są... no cóż, po prostu piękne. Cudownie prezentują się na półce i nawet czyta się je jakoś tak... przyjemniej. Jestem też człowiekiem, który (niestety) ocenia książki po okładce. 

5. Zawsze sprawdzam ile stron zostało mi do końca rozdziału. Denerwuje mnie to bardzo, ale nie mogę się powstrzymać, po prostu.

6. Nie lubię pożyczać swoich książek. Bardzo. Nieważne komu. Nie lubię. Oczywiście - rodzinie, chcąc, nie chcąc - zdarza się. Ale znajomym - bardzo rzadko. Sporadycznie wręcz. Za bardzo kocham swoje książki by pozwolić im opuszczać mój dom zbyt często. Moja biblioteczka wydaje się taka pusta bez choćby jednej książki, której nie ma, a być powinna.

I to chyba tyle z tych, które jestem w stanie sobie przypomnieć lub których jestem świadoma. Pewnie jest i wiele więcej, no ale cóż... 

poniedziałek, 24 listopada 2014

"Gwiazd naszych wina" - John Green




O Gwiazd naszych wina pisali już chyba wszyscy. Początkowo miałam sobie odpuścić pisanie o tej książce, ale nie mogę. Po prostu nie mogę bo moje małe serce nie jest w stanie pomieścić miłości do tego skarbu, muszę się nią podzielić.
Nie będę pisać o czym jest ta książka bo chyba wszyscy ją czytali, a jeśli nie... co ty, człowieku, robisz ze swoim życiem?!
Napiszę zatem dlaczego kocham tę książkę tak mocno, że nie ma dnia, żebym o niej nie myślała:


  • kocham ją za to jak jest napisana i za to, jak się ją czyta. John Green ma świetny styl i potrafi zaczarować słowem. Potrafi pisać tak, że kiedy czytam to, co napisał, potrafię zapomnieć o wszystkim i nie jest to w ogóle naciągane i przesadzone. Zapominam o herbacie, którą zrobiłam sobie kilka godzin temu, a która zdążyła już kilka razy wystygnąć. Zapominam o wszystkich zaległościach i obowiązkach, które powinny być natychmiast wykonane. Zapominam o przykrościach, które niepotrzebnie zaprzątają mi głowę.
  • Kocham za Hazel Grace Lancaster. Uwielbiam tę postać. Jest zwyczajna, ale tym samym wyjątkowa na swój sposób. Jest inteligentną dziewczyną, która musiała zbyt szybko dorosnąć i pogodzić się z tym, z czym wielu ludzi ludzi nie jest w stanie - z nieuniknionym. Jej cięte riposty rozbawiają mnie za każdym razem, za każdym przeczytaniem tej książki. 
  • Augustus Waters jest kolejnym powodem mojej miłości. Gus... co ty ze mną, kolego, wyrabiasz? Ta postać jest tak świetnie wykreowana, że nie jestem w stanie tego pojąć. Nie mam pojęcia co w Gusie jest takiego wyjątkowego i fajnego, ale ja go kupuję w całości. Lubię go za jego nienatarczywe starania, za jego pomysły, za jego miłość, za jego samego. Wiem, że to nienormalne tak pisać o postaci literackiej, w dodatku fikcyjnej, ale cóż... nie jestem w stanie nic na to poradzić.
  • Issac... o nim chyba nie muszę pisać, prawda? Przecież jego nie da się nie lubić, no po prostu nie da, mimo że jest to postać drugoplanowa.
  • Sama historia jest, nie da się ukryć, dość banalna i częściowo przewidywalna, ale to jej nic nie ujmuje bo jest napisana świetnie. 
  • Uwielbiam książkowy Amsterdam (nie tak bardzo jak prawdziwy, ale jednak). To w sumie od tej książki zaczęła się moja miłość do tego cudownego miasta. Będąc tam szukałam miejsc, w których odgrywały się sceny z Gwiazd naszych wina, ale sama nie wiem czy udało mi się je znaleźć.
Mogłabym jeszcze długo wymieniać powody, dlaczego ta książka zajmuje w moim sercu specjalne miejsce. Film uwielbiam równie mocno. Cudowny soundtrack, cudowne ujęcia miasta grzechu, cudownie dobrani aktorzy. Chyba jedna z najlepszych ekranizacji, jakie w życiu widziałam. Mogłabym oglądać setki razy i nie znudziłoby mi się... Cóż, w sumie chyba niewiele mi brakuje do pierwszej setki.
           Może i jestem już za stara do tego typu literatury, ale cóż... I fell in love the way you fall asleep: slowly and then all at once.



piątek, 24 października 2014

Metallica Through The Never

Cześć!

Rzadko oglądam koncerty inaczej niż na żywo. Jakoś tak... niezbyt lubię, niezbyt mnie to ciekawi. Wolę być na koncercie fizycznie i duchowo, czuć całą tę energię, radość ludzi, mieć jako-taki kontakt z zespołem, oddychać powietrzem nasyconym ekscytacją i szczęściem. Ale kilka dni temu obejrzałam coś, o czym nie mogę przestać myśleć i się zachwycać. Piszę tutaj o Metallica: Through The Never.
Metallikę lubię, ale nie jest to jeszcze miłość. Uwielbiam wiele ich kawałków, szanuję ich za twórczość, za to jaką legendą już się stali, za ogół. Znam na pamięć słowa swoich ulubionych piosenek, a czasami najdzie mnie tak, że nie słucham niczego poza nimi. Zdecydowałam się obejrzeć MTTN bo... w sumie chyba z nudów. I teraz nie daje mi on żyć.

Through The Never to koncertówka z filmowymi motywami. Nie dość, że sam występ jest wręcz mistrzowski to jeszcze efekty specjalne, których nie jestem w stanie opisać. Coś cudownego. Lubię filmy, po których obejrzeniu mam małego kaca i niedosyt. Filmy, które mnie męczą w sensie pozytywnym - czuję się jakbym przebiegła tysiące kilometrów nie ruszając się z krzesła. I ten właśnie taki jest. Zaczyna się zwyczajnie - poznajemy chłopaka, z którym będziemy się "spotykać" przez kilkanaście minut filmu. Nie da się ukryć - Dane DeHaan, grający Trip'a hipnotyzuje. Ma niezwykłą urodę i jest typem faceta, z którym poszłabym na koniec świata. Jego rola polega na odebraniu czegoś, co zespół potrzebuje natychmiast. Udaje się więc w podróż i po drodze przeżywa sytuacje, w których pewnie umarłabym ze strachu będąc na jego miejscu. Widzi dziwne rzeczy, spotyka dziwne... postaci. Oglądałam to wszystko ze wstrzymanym oddechem.
Co do części koncertowej... Metallica nie bez powodu jest dziś tak popularna. Zagrali po mistrzowsku, jak zawsze; zagrali tak, że aż chce mi się usłyszeć to wszystko na żywo. Najbardziej w pamięci utkwiło mi The Memory Remains i końcówka, czyli Orion. Nie mogę przestać tego słuchać, ciągle mi chodzi po głowie. Dodatkowym plusem były efekty specjalne i różne dekoracje pojawiające się jakby znikąd. Wszystko było powiązane z okładkami płyt zespołu, za co naprawdę należą się brawa pomysłodawcom. Genialne były też momenty, w których psuły się różne części całego show. Zaczęło się niewinnie - mikrofon przestał działać. A z czasem wszystko po kolei zaczęło się sypać. Po prostu wow! No i końcówka, która nie daje mi spać w nocy... Obejrzyjcie, a sami dowiecie się czemu.

Nie mam pojęcia co jeszcze mogłabym napisać na temat tego filmu bo nadal jestem pod wielkim wrażeniem i polecam wszystkim, nie tylko fanom cięższych brzmień. Czas poświęcony na jego obejrzenie na pewnie nie będzie zmarnowany!


środa, 15 października 2014

Ulubione miejsca na ziemi



Cześć!

Na dworze robi się coraz chłodniej, moja ulubiona pora roku powoli budzi się do życia, wszystko nagle staje się kolorowe i po prostu lepsze. Niestety, nie jest mi dane cieszyć się jesienią w pełni. Kilka dni temu, jak już wspominałam,  złamałam nogę i aktualnie większość czasu spędzam w pozycji leżącej oglądając filmy i seriale, czytając książki lub odkrywając muzyczne zakątki przez spotify.
I jako, że z domu nie wychodzę, a tęsknię trochę za światem i podróżowaniem, choćby kilkugodzinnym, postanowiłam napisać troszkę o swoich ulubionych miejscach na ziemi. Część tych, w których dane było mi być. Kiedyś napiszę też o miastach, które koniecznie chciałabym odwiedzić.





Na pierwszym miejscu zdecydowanie muszę umieścić
Amsterdam.
Spędziłam tam kilkanaście, ale za to bardzo intensywnych, godzin. Jak tam trafiłam? Cóż... w tym roku brałam udział w wyścigu autostopowym, którego metą był właśnie Amsterdam.

Nie dostrzegłam żadnych wad tego miasta oprócz jednej - wszystko jest drogie! Ale do tego jestem przyzwyczajona i na szczęście zbyt wiele pieniędzy nie wydałam.
Co mi się podobało najbardziej? Nie jestem w stanie wybrać jednej rzeczy. W tym mieście na pewno zachwyca architektura. Mało się na niej znam, ale potrafię docenić jej piękno. W Amsterdamie dominują wysokie i wąskie budynki o pięknych kolorach.
Przed wyjazdem sądziłam, że to co ludzie mówią o ogromnej ilości rowerów to przesada, ale jednak tam rowery są WSZĘDZIE. Dosłownie wszędzie i rzeczywiście - w ogromnych ilościach.
Co najbardziej zapamiętałam z tego urokliwego europejskiego miasta? Dużo mostów, dużo wody, piękne budynki, cudowne zapachy (wiadomo co tak cudownie pachnie...), mili ludzie, frytki z majozem, coffee shopy na każdym kroku, sympatyczna policja, wszystko o smaku/zapachu marihuany, pyszne ciastka oreo w czekoladzie (najlepsze ciastka, jakie kiedykolwiek jadłam), niedobre sery, brudny dworzec kolejowy, dziwne słodycze o dziwnym wyglądzie, lecz mimo wszystko - smaczne, pan sprzedający pamiątki i witający nas po polsku. Pamiętam też, że było przeokropnie zimno. Spałam w namiocie, miałam na sobie wszystkie ubrania, które zabrałam ze sobą, a mimo to - z zimna nie mogłam zasnąć. O, i kaczki i kury na polu namiotowym i drogie bilety miejskiej komunikacji - to też pamiętam.
Potrzebuję wrócić jeszcze w tym roku do Amsterdamu by nasycić się tą cudowną atmosferą i każdemu polecam spędzić tam choć kilka godzin (choć to na pewno za mało).



Drammen, czyli niewielkie miasteczko w Norwegii, również zasługuje na miejsce na tej liście. Cóż... Drammen to bardzo spokojne miejsce. Niewiele się tam dzieje, ale mimo to - uwielbiam je. Spędziłam tam trochę czasu, przeszłam sporo kilometrów i muszę stwierdzić, że spokój tego miejsca jest zaraźliwy. Ludzie są uśmiechnięci, bardzo mili, mają zaufanie do drugiego człowieka, nawet całkiem obcego. A samo miasto jest... bardzo zielone i bardzo czyste. Domki wyglądają jak z filmów i co chwilę można natknąć się na antykwariat z prawdziwymi cudeńkami w środku. Życie toczy się powoli, nikt się nigdzie nie spieszy. Coś pięknego.
Warto też wspomnieć, że norweskie czekolady, mimo że bardzo drogie (jak wszystko w tym kraju) są chyba najlepszymi jakie jadłam. Chociaż fanką normalnego tamtejszego jedzenia nigdy nie zostanę to słodycze, oprócz obrzydliwych - anyżkowych, zajmują w moim sercu specjalne miejsce. W czasie mojego pobytu w kraju fiordów udało mi się zobaczyć kawałek Oslo, słynną operę, Holmenkollen i stoki narciarskie, spróbować mięsa z renifera (co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie bez powodu jestem wegetarianką), oglądać Drammen takie, jak na zdjęciu wyżej, pojeździć trochę na łyżwach i skompromitować się na oczach norwegów, którzy w łyżwach chyba byli urodzeni, a także zobaczyć szkołę wewnątrz. Kocham ten kraj i już nie mogę się doczekać, aż zawitam tam znów, a tak się stanie na pewno.


Ostatnim na dziś miejscem, o którym chciałabym napisać jest
Zakopane. Jestem typem człowieka, który, jeśli miałby możliwość spędzić gdzieś za darmo jakiś czas to wybrałabym na pewno dwa dni w Zakopanem niż miesiąc nad morzem. Kocham góry. Kocham klimat Zakopanego (oprócz "klimatu" Krupówek). Kocham dużo chodzić, wspinać się po górach. kocham owce, kocham wysokości, mimo że ich się boję, górali (nawet wrednych). Jedyne czego nie lubię to smród oscypków, których tam jest niestety nadmiar. Przepiękne widoki, rześkie powietrze... czego więcej potrzeba? Niewiele. Dobrego jedzenia dla wegetarianów, które będzie kosztowało trochę mniej niż dużo. Dużo ludzi twierdzi, że Zakopane jest przereklamowane. Nieprawda. Jak można w ogóle je przereklamować? One są piękne i za zdjęciach i w rzeczywistości. Czasami jest za dużo ludzi, czasami jest tam za dużo komercji, ale w sumie nie ma czemu się dziwić. Na pewno będę tam wracać częściej niż aktualnie bo tam, gdy człowiek się męczy to odpoczywa.



wtorek, 30 września 2014

Podsumowanie/ulubieńcy września

Hej!


Nie mam pojęcia kiedy zleciał wrzesień. Przecież jeszcze niedawno były wakacje, a tu proszę, jutro już zaczyna mi się szkoła. Co prawda przez złamaną nogę trochę owe wakacje troszkę mi się przedłużyły, jednak wcale mnie to nie cieszy - stęskniłam się trochę za znajomymi i ogólnie za moją uczelnią. A poza tym - ileż można siedzieć w domu?! Ale cóż... wakacje były zdecydowanie udane!

Ale - wracając do tematu - podsumowanie września.


W tym miesiącu przeczytałam zaledwie 6 książek. Nie mogę się zdecydować na jedną najlepszą więc wybrałam trzy: 
  • Carlos Ruis Zafon Cień wiatru
  • Arthur Golden Wyznania gejszy
  • Wojciech Tochman, Katarzyna Boni Kontener
Co do filmów... obejrzałam kilka dobrych, ale najlepsze to:
  • Jak wytresować smoka 10/10 i zdecydowanie polecam!
  • Przechowalnia numer dwanaście 8/10
  • Cyrk motyli 9/10
  • Podziemny krąg - 8/10
  • Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz 8/10
  • Palo Alto 7/10

Muzycznie - lastfm mówi mi, że we wrześniu najczęściej słuchałam wykonawców/zespołów takich jak:
  • Ras Luta
  • Coldplay
  • Jónsi
  • Tabu
  • Nirvana
  • Bamd of horses

I to byłoby na tyle. ;)

poniedziałek, 22 września 2014

Muzyczni ulubieńcy vol. 1




Cześć!

Znów odbiegam od tematu książkowego, ale ten blog będzie w sumie i o muzyce, i o książkach, o filmach i serialach też. Czasami zdarzy się też inny post. Na przykład - następnym razem mam zamiar napisać małą relację z Woodstocku, bo czemuż by nie?

Ale wrócę do tego, o czym miałam zamiar napisać dzisiaj, a jest to muzyka. Muzyka jest bardzo, bardzo ważną częścią mojego życia. Nic tak bardzo nie ładuje mnie energią i życiem jak koncert, jak dźwięki słyszane na żywo. A na koncertach bywam dość często, choć coraz rzadziej teraz z powodu braku finansów. 

Nie słucham jednego gatunku, uwielbiam metal, wszystkie odmiany core, słoneczne rytmy reggae, każdą odmianę rocka, zdarza mi się posłuchać polskiego hip hopu (no dobra, słucham tylko Fisza), elektroniką i dubstep'em też nie pogardzę. Lubię indie, folk, punk, klasykę. Jedynymi gatunkami jakich po prostu nie jestem w stanie słuchać, które wywołują u mnie nieprzyjemne dreszcze i bóle głowy to disco polo i polski pop.

Co jakiś czas będę pisać o swoich ulubionych zespołach, a żeby ten post nie był mega długi - będę pisać o dwóch. Tak więc dziś...

Of Mice & Men aka Zespół Mojego Życia.
Czasami całkiem przypadkowo słyszy się jakąś piosenkę i nachodzi olśnienie. Tak! To jest to, czego szukałam! To jest to, czego chcę słuchać codziennie do końca życia! I tak jest ze mną i z tym cudownym zespołem.
Ich muzykę można chyba określić jako łagodne metalcore. Chociaż pierwsze płyty takie łagodne nie są. Jest dużo krzyku, dużo gitary i perkusji, dużo mocy i tradycyjnego pierdolnięcia.
Ich teksty... Cóż, mogłabym o tym dużo pisać bo niewiele jest zespołów, które swoimi tekstami tak bardzo mi pomagają. Mnie i mojej psychice, z którą często jest ciężko. Już niedługo będę miała wytatuowany kawałek ich piosenki na moim ciele więc to chyba mówi samo za siebie i o tym, jak bardzo ważny ten zespół jest w moim życiu.
Na ich koncert w Polsce czekałam bardzo długo. W końcu się poddałam i kupiłam bilet na ich występ w czeskiej Pradze. Jakiś czas później ogłosili, że będę grać w Poznaniu, więc z małym smutkiem sprzedałam bilet zagraniczny i kupiłam polski choć chciałoby się być na dwóch koncertach. Ale nieważne bo 3 dzień lipca, dzień, kiedy grali w Poznaniu był najlepszym dniem w całym moim życiu. Rzadko kiedy zdarza mi się przyjść na koncert sześć godzin wcześniej, ale tego dnia to była bardzo dobra decyzja - 20 minut po moim przyjściu ich tourbus podjechał pod klub. Chwilę później zespół zdecydował się spędzić trochę czasu z fanami. Przytuliłam całą piątkę, wymieniłam kilka słów, zrobiłam kilka zdjęć i zostałam nazwana przez wokalistę Panią Fotograf bo robiłam mu trochę fotek z ukrycia (jak to ja). Każdy z chłopaków jest przemiłym człowiekiem, widać, że zależy im na fanach, czuje się więź z nimi nawet po kilku chwilach stania obok. Wokalista zespołu sporo w życiu przeszedł więc wie jak to jest radzić sobie z przeciwnościami losu i po prostu z życiem. Jego słowa często dają sporo do myślenia, często wręcz ratują życie.
Kilka dni temu wstawiłam zdjęcie ze spotkania z zespołem na instagram. Chwilę później Austin, wokalista, wstawił je na swoje konto. Jeszcze dobrze nie ochłonęłam, a już było ono ustawione jako jego zdjęcie profilowe. Nadal nie mogę w to uwierzyć. Long story short - Of Mice & Men kocham całym moim serduszkiem i nie mogę się doczekać by zobaczyć ich ponownie.



Ras Luta jest znany głównie chyba z EastWest Rockers, który to zespół też ma naprawdę dobre kawałki, jednak ja jestem fanką jego solowej kariery. Ten człowiek jest powodem, dla którego zdecydowałam się na kilka dreadów na mojej głowie. Tworzy muzykę pełną słońca i radości. Teksty są optymistyczne i dające ogrom motywacji do działania, do uśmiechania się i życia, po prostu. Muzyka... cóż, jak to w reggae - nie da się jej słuchać bez ruchu. Chce się po prostu tańczyć. Albo położyć się w trawie. Albo zapalić. Byłam na jego trzech koncertach w przeciągu dwóch miesięcy i z każdego wyszłam przeszczęśliwa, zmęczona i jednocześnie mega naładowana energią. 

Nie każdy zgadza się z poglądami Ras Luty - sadzić, palić, zalegalizować (tak w skrócie), ale ja nie mam nic przeciwko temu. Mój organizm marihuany nie lubi, ale ja zapach uwielbiam. Nie mam nic przeciwko palaczom, nie mam nic przeciwko zalegalizowaniu, jestem nawet za.
Ras Luta poprawia mi humor zarówno swoją muzyką jak i samą swoją osobą bo jest niezwykle pozytywnym człowiekiem. Czekam tylko aż znów będę mogła wybrać się na jego koncert bo tęsknię troszkę za tą atmosferą.

czwartek, 18 września 2014

Serialowe top 4!


Cześć!
Dzisiaj lekko odbiegnę od książkowego tematu i zaprezentuję moje top 4 ulubionych seriali. Tak więc - zaczynajmy, bez zbędnego pisania!

1.
Doctor Who




Kilka miesięcy temu, bodajże przed sesją, zamiast uczyć się do egzaminów - postanowiłam coś obejrzeć. I tak trafiłam na Doctora Who. Wciągnął mnie tak bardzo, że nie robiłam nic innego poza oglądaniem. Sezon w jeden dzień? Co to dla mnie! Zaczęłam od sezonu z Christopherem Ecclestonem i już od pierwszego odcinka go pokochałam.
O czym ten serial jest? O podróżach w czasie i przestrzeni. O ratowaniu świata przed istotami z obcych planet. O ratowaniu wszechświata. O historii. O... o wszystkim, tak naprawdę. 

Doctor jest kosmitą. Ma dwa serca, soniczny śrubokręt, zamiast umrzeć - regeneruje się i zmienia...ciało, pochodzi z planety Gallifrey, która została zniszczona podczas wojny z dalekami (chociaż w sumie po obejrzeniu odcinka na 50tą rocznicę... to nie jest pewna), podróżuje TARDISem  - policyjną budką, która jest bigger on the inside! Warto też wspomnieć, że ma zawsze świetnych towarzyszy, którzy jeśli nie ratują go z opałów to sami go w nie wpędzają.
Nie jestem w stanie opisać jak bardzo kocham ten serial, wiele razy mnie rozśmieszył, wiele razy mnie wzruszył, wiele razy mnie przestraszył (don't blink!), jestem nim zafascynowana i z radością oglądam każdy nowy odcinek, mimo że nadal nie mogę przyzwyczaić się do nowego wcielenia. A fanką David'a Tennant'a pozostanę już na zawsze!




2. Sherlock


Kolejny brytyjski serial  - Sherlock. Jest to świat z książek Doyle'a przeniesiony do współczesności. Sławny detektyw Sherlock Holmes wraz ze swoim przyjacielem - John'em Watson'em rozwiązują zagadki, które wydają się być niemożliwymi do rozwiązania, wędrują pięknymi ulicami Londynu, walczą (no dobra, nie dosłownie) z Moriartym, któremu jakoś nie przypadli do gustu, dostarczają rozrywki i nieprzespanych nocy widzom, którzy ciągle zastanawiają się jak on to zrobił (obejrzyjcie żeby wiedzieć co :) ). Wszyscy aktorzy znakomicie odgrywają swoje role, ale to Andrew Scott, grający Moriarty'ego zasługuje na szczególną uwagę, bo, proszę państwa, on w tym serialu jest wprost genialny. 








3. Orphan Black


Orphan Black to jeden z tych niesamowicie wciągających seriali. Obiecujesz sobie, że odcinek, który oglądasz jest ostatnim, a potem pójdziesz spać. Nope, tak się nie dzieje. Włączasz następny i następny, i następny... Aż do końca sezonu. 
Główną bohaterką jest Sarah Manning, będąca świadkiem samobójstwa kobiety o wyglądzie wręcz identycznym do jej. Mając kiepską sytuację życiową postanawia przejąć jej tożsamość i tym samym wplątuję się... cóż, w niezłe bagno. Odkrywa, że jej całe życie było pewnego rodzaju kłamstwem, poznaje swoją przeszłość, swoje... powstanie, ludzi z nią związanych, o których wcześniej nie miała pojęcia. Próbuje sobie radzić z ludźmi chcącymi zaszkodzić, a czasami wręcz zabić. Poznaje też życie kobiety, za którą się podaje. 
Bardzo zaskakujący serial, Tatiana Maslany, grająca główną rolę, ma ogromne pole do popisu i bardzo dobrze to wykorzystuje.


4.
Top Gear



Wiem, wiem, że Top Gear nie jest serialem. Mam tego świadomość, ale zapomnijmy o tym. Ten program jest świetny, staram się oglądać go regularnie i go po prostu uwielbiam.
Zacznijmy od tego, że nie mam zielonego pojęcia o samochodach. Jestem bardziej niż laikiem. Nie mam prawa jazdy i nie planuję mieć. Za kierownicą siedziałam tylko będąc szkrabem i udając, że jednak samochód prowadzić potrafię. A tak nie jest. Mimo mojego wieku.

Jeremy, Richard i James ciągle doprowadzają mnie do płaczu... ze śmiechu. Robią z siebie idiotów, nie da się zaprzeczyć, ale robią to tak, że ja chcę więcej, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Uwielbiam ich odcinki specjalne, wyścig między zaprzęgiem, a samochodem, budowanie mostu, uwielbiam całą trójkę tych, czasami nienormalnych, facetów. I książki też mają bardzo dobre!